Co mi, Panie, dasz?

Owszem, akcji w tym sezonie nie brakuje, ale kostium Daredevila pojawia się na ekranie może na kwadrans. Bynajmniej nie przekreśla to serialu, bo Matt ma życie ciekawsze niż jego alter ego. Prócz
Co mi, Panie, dasz?
W jednej ze scen serialu "Daredevil: Odrodzenie" Matt Murdock (Charlie Cox) słucha Nicka Cave’a. Melancholijny optymizm australijskiego piosenkarza zaszyfrowany w winylowych rowkach wydaje się kpiną z bolejącego Matta Murdocka, który – zasłuchany w dźwięki gramofonu – ma rozdartą stratą duszę. Ale to też soundtrack idealny dla superbohatera, który może i nosi diabelskie imię, ale serce ma gołębicy z gałązką oliwną. Superbohatera cierpiącego, superbohatera refleksyjnego, superbohatera niejako uwięzionego w ostentacyjnie zsekularyzowanym świecie komiksu, gdzie dialog z bogiem łatwiej przeprowadzić, piorąc zielonego kosmitę do spółki z Thorem, niż idąc na nabożeństwo do pobliskiego kościoła.


Daredevil, ten niewidomy altruista obdarzony szóstym zmysłem, zawsze był introspektywny, ale na ekranie rzadko pozwalano mu się zadumać, bo przecież – nie ma tu dyskusji – atrakcyjniej jest, jak tłucze ludzi w oświetlonych jarzeniówkami korytarzach. To nie tak, że nagle mamy do czynienia z serialem poruszającym zagadnienia poważniejsze niż przewiduje niepisany kodeks komiksowych adaptacji – byłoby to nierozsądne – ale tytułowe "odrodzenie" nie jest pustym sloganem. Nie jest to też, przynajmniej na razie (resztę tej historii zobaczymy dopiero za rok z okładem), adaptacja jednej z legendarnych opowieści Franka Millera, od której zapożyczono tytuł. Ale faktycznie, mamy tu pewien nowy początek. Nie zerwano przy tym z poprzednimi sezonami, produkowanymi niegdyś dla Netflixa, dlatego też bez znajomości postaci i minionych zdarzeń chyba nie ma sensu zaczynać tej przygody od środka, bo trudno będzie o emocjonalne zaangażowane. A już pierwszy odcinek spuszcza nam na głowę bombę.

Nowy początek nie mógłby jednak mieć miejsca bez jakiegoś końca. Tym jest kres superbohaterskiej kariery Murdocka, który wyrzeka się przemocy – co rozczaruje tych, którzy przyszli tu dla bitki. Owszem, akcji w tym sezonie nie brakuje, ale kostium Daredevila pojawia się na ekranie może na kwadrans. Bynajmniej nie przekreśla to serialu, bo Matt ma życie ciekawsze niż jego alter ego. Prócz męki żałoby, przez jaką przechodzi, jest prawnikiem, który poświęca się obronie jednego z nowojorskich mścicieli oskarżonego o zabójstwo policjanta. Jest też detektywem, który będzie próbował pójść tropem seryjnego mordercy. Jest również – a może i przede wszystkim – człowiekiem, kochankiem, przyjacielem i, co równie istotne, nowojorczykiem.


I to w tym ostatnim kontekście – choć nie tylko – serial ciekawie zestawia Murdocka z Wilsonem Fiskiem (Vincent D’Onofrio), który poszukuje życia poza półświatkiem, kandydując na burmistrza. Tytułowe "odrodzenie" odnosi się więc także do niedawnego szefa mafijnego przedsiębiorstwa, który, posypując głowę popiołem i poprzysięgając pokutę, pragnie władzy nie dla siebie, ale dla ludu. Przebaczenie, fundament katolickiej wiary, i pytanie o jego granice, zdaje się swoistym lejtmotywem tej opowieści, powracającym refrenem, gdzie za zwrotki robią nie zawsze oczywiste odpowiedzi. Dlatego też "Daredevil: Odrodzenie" jest znacznie bardziej interesujący na poziomie dialogu niż poprzednia inkarnacja tego serialu. Ale twórcy zdają sobie sprawę, po co także tutaj przyszliśmy: nie tylko po krzykliwe rozprawy sądowe, przyjacielskie kłótnie i pełne autentycznej chemii randki. Nie po wygłaszane z nadmierną emfazą tyrady Fiska i nie po fumy Punishera (Jon Bernthal), ale po stare dobre mordobicie, bo poprzeczka została zawieszona wysoko. Nie ma przebacz, niektórzy przecież słuchają tu Slayera.


Choć dozowane cokolwiek oszczędnie, sceny akcji nadal mają pierwszorzędną choreografię i postacie tłuką się tu bardziej po ludzku niż po bohatersku, a już na pewno nie superbohatersku. Trudno orzec, ile w tym wszystkim faktycznego trudu Charliego Coxa, a ile kaskaderskiej magii, ale czuć tu kinetyczną energię zadawanych uderzeń, ożywczo niepodciągniętych cyfrowym pędzelkiem. Akrobacje na klatkach schodowych i między czterema ścianami ciasnych mieszkań muszą być precyzyjne i nie da się zamaskować niczego komputerowymi fajerwerkami. Cieszy także brak ucieczki do teledyskowego montażu, co przydaje całości pożądany pozór realizmu, zachowany także i w innych aspektach serialu. "Daredevil" nie stracił tym samym swojego dotychczasowego charakteru, a jawna – nie tylko nominalna, bo długo jedynie domniemywana, a potem wyłącznie pretekstowa – przynależność do MCU nie zmieniła jego tożsamości. Więcej nawet: pomogła mu ją wyrazić pełniej, zmyślniej, spójniej. To rzecz lepsza niż produkcje Netflixa, choć obarczona ewidentnym ciężarem konieczności zaczynania czegoś może nie tyle od nowa, co na nowo. Krzyż niesiony przez Matta Murdocka bywa ciężki, ale od czego jest jego diabeł stróż? Ite, missa est.
1 10
Moja ocena serialu:
8
Krytyk filmowy i tłumacz literatury. Publikuje regularnie tu i tam, w mediach polskich i zagranicznych, a nieregularnie wszędzie indziej. Czyta komiksy, lubi kino akcji i horrory, tłumaczy rzeczy... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?